02. Pełnia Księżyca
Jim Butcherdobiegające zza rogu budynku. Naprężyłem się i nadstawiłem uszu.
Dźwięk się powtórzył. Trzy krótkie pojedyncze dźwięki. Sygnał.
Ostrożnie przeszedłem znów na tyły budynku, gotów do
natychmiastowej ucieczki. Znalazłem tam Terę West, przykucniętą
pomiędzy stertą kartonowych pudeł pachnących piwem a
pojemnikiem na śmieci. Była naga, jej ciało miało równomierny
odcień brązu i ani grama zbędnego tłuszczu. W potarganych
włosach tkwiły liście i sosnowe szpilki. Bursztynowe oczy wyglądały
jeszcze bardziej obco i dziko niż zwykle.
Podniosła się i podeszła do mnie, najwyraźniej nie czując
zimna. Poruszała się z jakimś pierwotnym wdziękiem, który sprawiał,
że aż za dobrze dostrzegałem jej długie nogi, jej biodra, pomimo że
byłem sponiewierany, zmęczony i ponury.
– Magu – powiedziała na powitanie – daj mi swój płaszcz.
Wróciłem spojrzeniem ku jej oczom i zacząłem ściągać z siebie
prochowiec, choć ramię bolało mnie przy tym przeraźliwie, a całe
ciało zaczęło gwałtownie protestować, kiedy zimny wiatr przeniknął
przez cienkie ubranie. Tera wzięła płaszcz, wślizgnęła się w niego i
zapięła na guziki, owinąwszy go szczelnie wokół siebie. Rękawy były
za długie, płaszcz plątał jej się wokół kostek, ale skutecznie okrywał
szczupłe, silne ciało. Przez chwilę nawet pożałowałem, że go
miałem ze sobą.
– Co się stało? – spytałem.
Potrząsnęła głową.
– Policja nie zna się ani na zwierzynie, ani na polowaniu. Jeden
mnie złapał. Pozbyłam się go.
---